środa, 16 maja 2012

Dzień pękniętych serc.

Siema ponownie w ten zimny jak ja dzień.  Kiedy teraz siedzicie zmarznięci pod kocem z kubkiem herbaty, ja właśnie dryfuje z tym wiatrem i patrzę co u moich bliskich. Wiecie, to bardzo masochistyczne, patrzeć na cierpienie najważniejszych ludzi w moim pierwszym życiu. Ich łzy parzą moje zimne ciało, ich łzy są materialistyczną oznaką tęsknoty za mną. Czuję jak ich to boli, czuję jak winią się za to i chodź krzyczę, przytulam, wyjaśniam - mnie nie ma. Nie słyszą, nie widzą, nie czują tylko cierpią, a ja razem z nimi. Tylko Ona mnie widzi, tylko nasza miłość była na tyle silna, aby przeżyć rozłąkę, rozłąkę nie kilku tysięcy kilometrów, lecz na dwa światy. Świat życia i czarny, tajemniczy świat śmierci. Śmierć, tak bardzo jej kiedyś pragnąłem, tak bardzo chciałem, aby mnie zabrała w podróż do Jej świata, tak bardzo chciałem tańczyć z nią tutaj gdzie dziś jestem, a dziś? Dziś jedyne czego pragnę to aby wycierać palącą ciecz z policzków ale nie jako wiatr, ale jako ja - Michał, z krwi i kości. Gówniarz, który zaczął dopiero co nowe życie, a które już stracił. Stracił dokładnie 18. 02. 2012 r., parę dni po święcie zakochanych, święcie, które spędziłem z Nią w szpitalu. Blady, słaby, ale dalej z tą ogromną miłością w oczach powtarzałem Jej jak bardzo Ją kocham, i że to już na zawsze. Oddałem Jej serce, ciało i duszę bezwarunkowo. Szeptałem resztkami sił, że to Jej oddech napędza moje serce, a Jej bicie tego cudownego mięśnia sercowego reguluję mój oddech. Widziałem łzy w Jej oczach, gdy wyznawała mi uczucia i widziałem cierpienie wypisane na twarzy. Mimo to była piękna i nieskazitelna. Była jak najcudowniejszy kwiat, który rozkwitał w każdej sekundzie. Cofnijmy się jeszcze parę tygodni w czasie, prawie równy miesiąc wcześniej. 15. 01. 2012 r. - jakiś czas po sylwestrze, przez złe samopoczucie namówiony przez Marysię poszedłem do lekarza, z zmartwioną miną zlecił mi badania i powiedział, abym uważał na siebie. To był znak, zły znak, który przyśpieszył bicie serca i sprawił, że z Jej oczu znów płynęły łzy. Mimo to z ogromną nadzieją wierzyliśmy, że jest dobrze, że to tylko osłabienie, mały problem, ale nutka strachu dalej była. I właśnie tego dnia, 15 stycznia, poszedłem, aby dowiedzieć się, co jest, czy to może naprawdę osłabienie, w końcu w ostatnim czasie naprawdę dużo się działo. Czekałem jak na wyrok, zdenerwowany trzymałem mocno jej dłoń, która mówiła: " jestem i będę nieważne co się stanie". Nagle lekarz prosi mnie do gabinetu, a w mojej małej oczach widać ogromne przerażenie i błaganie, aby to nie było nic poważnego. Ze stoickim spokojem na twarzy i ogromną bitwą emocjonalną w środku mnie wchodzę, siadam i czekam ściskając palce z denerwowania. Mam nadzieję, że usłyszę: wszystko w porządku, że będzie dobrze, wyjdę stąd z usmiechem, a Ona rzuci mi się na szyję i zacznie płakać szczęściem . Jednak doktor z sztucznym uśmiechem zaczyna przeciągać wszystko, opowiada mi o jakiś głupstwach, których nie rozumiem i  , które do mnie nie docierają. Przelatują tylko przez głowę nie zostawiając żadnego śladu po sobie, jedynie wzbudzają we mnie ogromną dawkę złości. Wkurwiam się i zaczynam krzyczeć jaka jest odpowiedź, czemu nie mówi. Przeprosił i z poważną miną mówi, że jestem poważnie chory, że trzeba zacząć leczenie, że mogę umrzeć. Nie wiem co się ze mną dzieję, czuję łzy, tak łzy, które spływają mi po policzkach. Nie mogę umrzeć, nie mogę jej zostawić, przecież Ona, mój największy skarb nie może tak cierpieć. Jak ja Jej powiem, że odejdę, że mnie nie będzie, że nie będę ocierał Jej łez, nie będę przytulał w zimne wieczory, rozbawiał w złe dni, całował o każdej porze dnia i nocy i przytulał, bo to kocha prawie tak mocno jak mnie. Próbuję ogarnąć emocje, dopytuję lekarza co dalej, co będzie, na koniec załamanym głosem dziękuje mu i zbieram się aby wyjść. Nie wiedziałem jak Jej to powiedzieć, jak zniszczyć Nasz świat. Ale musiałem, wychodzę, a Ona od razu podbiega do mnie, widzi, że się nie uśmiecham, widzi, że jestem smutny, zaczyna płakać i pytać co jest, co się dzieje. Przytuliła się i już zaczęła błagać. Złapałem ją za rękę i zabrałem do naszego miejsca, cały czas milcząc szliśmy, a Ona ciągle płakała. Usiedliśmy na ławce i zacząłem jej opowiadać z spokojem czego się dowiedziałem, jednocześnie ocierając już Niagarę Jej łez. Przytulałem ją mocno, a Ona moczyła mi ramię. Wiedziałem, że to start do najgorszego etapu w moim życiu, patologia w domu była pikusiem przy tym, bo wtedy cierpiałem ja, nie Ona. Bałem się, że odejdę, że z Jej oczu zniknie ten blask, a z twarzy uśmiech. Wróciliśmy na blokowiska i całą noc rozmawialiśmy nie rozłączając się nawet na chwilę. Po etapie zwątpienia zaczęliśmy wierzyć, że się uda i tylko taką opcję uznawaliśmy. Zasnęliśmy zaciśnięci w uścisku, uścisku, który połączył nas na wieki. 
Te wspomnienia wbijają mi kolce w zimne serce krusząc lód i sprawiając ból jakbym leżał na rozżarzonym węglu przygniatany przez stado słoni. Muszę zacząć oddychać Jej ustami, wracam do Niej. Muszę żyć na martwo. Cześć.

3 komentarze: